Oni temu winni, spłodzić Cię nie powinni!

Pewien arcybiskup czy inny pan w sukience obnoszący się z nie swoim krzyżem, którego obrażać nie wolno, powiedział coś głupiego. Co- wiedzą wszyscy, bo internet zawrzał, świat zahuczał, a wszyscy parsknęli z oburzenia. Dorzucanie patyka do pożaru niczego nie zmieni, więc ja wyrażenie swojej opinii zostawię na jakiś niefortunny wieczór zakrapiany alkoholem, bo tylko wtedy mogłoby mi się wydawać, że mówię coś, co nie jest oczywiste W całej tej kwestii wzburzył mnie jeden element wypowiedzi tego niefortunnego gwiazdora w fioletowym szalu. Nie wiem, czy to przez ciążę, czy natłok doświadczeń, ale nic tak nie podnosi mi ciśnienia jak „wina rodziców”.

I zostawmy już tego Pana, rzućmy w głębie jego filozoficznych rozważań, niech się utopi i nasyci mądrością. Bo nie o niego mi dziś chodzi- a hasło wytrych – WINA RODZICIELSKA.

Dzieciństwo ma niepodważalny wpływ na nasze całe życie, jest etapem kształtowania naszych plastycznych umysłów i determinuje naszą przyszłość. Banał, nie? Idźmy dalej – w żadnym chyba innym momencie historii nikt nie poświęcał tyle uwagi własnym emocjom i przeżyciom, co my teraz. Rzeczywistość przestaje być możliwa do ogarnięcia, dzieje się wokół nas za dużo i za szybko, a my, biedni przebodźcowani, nie umiemy się odnaleźć i nie nadążamy. Patrzenie w lustro i za siebie sprawia, że wydaje się nam, iż jesteśmy zwolnieni z patrzenia w przyszłość i rozglądania się dookoła.

Głęboko wierzę, że wszyscy jesteśmy na swój sposób popierdoleni, że Norma to imię dla psa, a nie realny stan rzeczy. To wiele ułatwia, tak myśleć sobie, że nie spłodził nas autor podręcznika o prokreacji, wychowaniu, emocjach, a dwoje ludzi, którzy doskonale wiedzieli co robią, ale nie mieli pojęcia jak duże będą tego konsekwencje.

Każdy z nas pochodzi z jakiegoś określonego domu. Pewnie każdemu z nas czegoś w tym domu mu bardzo brakowało, inne rzeczy uważamy za cenne, a jeszcze inne olewamy, bo uważamy  za oczywiste. Nie wychowywali nas boscy mędrcy, a ludzie z krwi i kości, chociaż być może nie raz się nam wydawało, że z kamienia. I  ich też ktoś wychował, może nie dobrze, ale na tyle, na ile był, albo nie był, w stanie.

Im jestem większa, tym bardziej przeraża, że w zasadzie wszyscy wchodzimy w dorosłość z jakąś traumą, porcją uraz, dysfunkcją, której uzasadnienia szukamy w rodzinnym domu. I nie przeraża mnie, że zaczynamy analizować przeszłość, nazywać emocje, uczyć się siebie od nowa.

Z obawą patrzę na nurt, w którym tak łatwo obarczyć winą innych – nieczułą mamę, apodyktycznego ojca, rodzeństwo, kota i psa, a tak trudno pojąć, że dostaliśmy tyle, ile najwyraźniej dane było nam dostać, że szczekanie teraz na własnych rodziców, którzy powołali nas do istnienia nie mając bladego pojęcia, jak nas wychować, jest nie fair. Bardzo nie fair. Widzę to coraz wyraźniej- kiedy z młodej, pyskatej dziewczyny bez zobowiązań, transformuję w przyszłą matkę i uświadamiam sobie, że pokazać palcem winnych jest zawsze bardzo łatwo, pielęgnować żale- bardzo wygodnie. Ale po co komu wiedza i świadomość, której nie można wykorzystać, żeby sobie … pomóc?

To bardzo nie fair i też się na tym łapię sama, wytykać błędy własnym, i nie tylko własnym, rodzicom, tym bardziej, że raczej nigdy nie mamy odwagi wyjaśnić sobie nawet najbardziej bolesnych kwestii wprost. I staję dziś w ich obronie nie tylko dlatego, że za moment sama mam zostać rodzicem i robię w portki ze strachu. Dlatego też, ale przede wszystkim…

Uważam, że jesteśmy dziecinni, wygodni i zadufani w sobie. Uważam, że marnujemy masę czasu na analizowanie cudzych błędów, nie mając do tego żadnego prawa – bo genezę ich wystąpienia znamy tylko z własnej, dziecięcej perspektywy, przytartej przez czas i tendencję do stawiania siebie na pozycji cierpiącego dziecka.

Nie jesteśmy już dziećmi. Czas już się nie wlecze jak wtedy. Nie mamy czasu na stanie w miejscu i ciągłe retrospekcje,  w których winy za nasze aktualne i przyszłe błędy oraz wady ponoszą inni. To bardzo łatwe, wbrew pozorom, być małą Radomską, małym Kowalskim który stoi i opowiada światu oraz sobie, czego to nie dostał i czego mu w życiu zabrakło i jakie spustoszenie zasiało w jego łebku.

Ale jeżeli mamy już odwagę, czelność i czas grzebać w przeszłości, za kogoś dokonywać rachunku sumienia, to spróbujmy jeszcze jednej rzeczy.

Łatwo być ciągle skrzywdzonym dzieciakiem. Ale dorosłość wymaga tego, aby tego dziecka z własnej głowy posadzić na przeciwko siebie, poznać i samemu, już z perspektywy dorosłego człowieka, dać mu wszystko to,czego wcześniej nie dostał. – tak ujęła to pewna cudowna psychoterapeutka z którą dane mi było szczerze porozmawiać- Małgorzata Liszyk-Kozłowska.

I zobaczyć, jakie to ciężkie – zaakceptować siebie, powiedzieć ciepłe słowo, wesprzeć, skutecznie zmotywować do działania i zmian, i -co mi tam-pojadę frazesem – mądrze kochać.

Uświadomienie sobie, jakie dziecinne jest trwanie w przeszłości, tym bardziej jeśli niczego nie zmienia- nie motywuje do podjęcia terapii, nie stymuluje pozytywnych zmian, szczególnie boli i dziwi w chwili kiedy sami zostajemy rodzicami. Oczywiście wielu z nas zarzeka się, że nigdy nimi nie będzie i nawet jeśli to wybór to nikt mi nie wmówi, że choć troszkę nie motywowany argumentem „bo nie chciałabym być takim rodzicem jak moi” – i pyk, widzisz człowieku, co było źle, ale nie jesteś w stanie mimo świadomości, której NIE MIELI TWOI RODZICE, niczego zmienić. Jakim prawem pielęgnujesz wciąż pretensje do nich?!

Załóżmy, że sztafeta pokoleń to taki piękny wynalazek Matki Natury, który sprawia, że krytykowanie własnych rodziców ma nam pomóc uwierzyć w to, że my będziemy lepsi. Ba, cóż za lukier, załóżmy, że taka Radomska przysięgnie sobie, że nie popełni tych wszystkich błędów, o które ma do kogoś żal. Czyli między słowami stwierdzi, że będzie lepsza. Jak się to skończy?

Nijak. Bo moje dziecko nigdy nie będzie miało mojej perspektywy, a jedynie i aż, swoją własną i to ona będzie dla niej źródłem wiedzy o mnie, o nas, o rzeczywistości. Bo nigdy nie stwierdzi „Mamo, jak fajnie, że tyle rozmawiałyśmy” – nie przyjdzie jej do głowy po prostu docenić to, co dla mnie było życiowym celem, a dla niej rutyną. Znajdzie za to mnóstwo powodów by pielęgnować inne żale. By za 25, 30 lat, planując (albo jak mama – nie planując ;D) założenie rodziny powiedzieć co? Dokładnie to samo – „Nie będę taka jak moja mama!”. Taka jest kolej rzeczy.

Dlatego zamiast dopierdalać ciągle własnym rodzicom, którzy zostali nimi w realiach zupełnie nam obcych, w czasach kiedy nikt nie mówił, że ma depresję, niestabilność emocjonalną, czy inne, od niedawna nazywane zaburzenia czy odchylenia od normy, która NIE ISTNIEJE, miejmy na tyle odwagi żeby samemu zmierzyć się ze swoimi słabościami i potraktować je jak część wyposażenia -jak ręce, nogi, talent czy zeza.

To ciągłe jeżdzenie po rodzicach drażni mnie także  w przestrzeni publicznej. Za każdy błąd popełniony przez dziecko naprawdę odpowiedzialność ponoszą rodzice? Bo bezczelnie byli w pracy, padli na ryje po cąłym dniu, nie mieli siły ani umiejętności porozmawiać o zagadnieniach, jak twierdzą mądrzejsi inni, fundamentalni?  Czy morderca ma prawo powiedzieć, że zabił, bo mama go niewystarczająco kochała i za rzadko tuliła?

Nie. Mamy prawo powiedzieć, że mieliśmy beznadziejne dzieciństwo, fajnie, jeśli mamy odwagę to zrobić, a nie memleć w sobie jak gumę, której nie da się ani połknąć ani wyrzucić. Ale dzieciństwo się kończy, a rola rodziców, choć ogromna, nie jest wszechmocna.

Można mieć kiepską mamę i beznadziejnego tatę, ale nawet oni nie usprawiedliwiają tego, że mamy kiepskie i beznadziejne dorosłe życie, bo skoro mamy świadomość win, to nie ma argumentu, który mógłby powstrzymać nas  w walce o nas samych. No chyba, że lubimy cierpieć. A raczej lubimy…

Nie wiem, czy to mój ciążowy mózg płata mi figle, czy media ostatnio mają jakąś manię przedstawiania wszystkich rodzinnych patologii, ale abstrahując już od tych jednoznacznie koszmarnych przykładów rodzicielskiego skurwysyństwa – jesteśmy kim jesteśmy przez i dzięki naszym rodzicom. I wbrew pozorom „dziękuje” należy im się o wiele bardziej i częściej niż się im wydaje.

Jeśli w końcu wydam własną książkę, to z pierwszym egzemplarzem lecę do własnego ojca. Podziękować. Za to, że nie miał czasu, że nie rozumiał, że rzadko rozmawiał. Że wolał, abym skupiła się na matmie, a nie pisaniu,bo to niczego dobrego nie przyniesie. Jego niechęć powołała do istnienia jedno z największych marzeń. Jego „po co ci to?” tak pobudziło do buntu i walki o swoją pasję, że nigdy nie przestałam i nie przestanę pisać. 

Czas dorosnąć, Kochani. Życie jest za krótkie, żeby winą za wszystko obarczać mamę, tatę, los i bozię, nie umieć dziękować, albo dziękować tylko i wyłącznie sobie.

28 komentarzy
  1. … cytat : „Bo to jest w dzieciach najpiękniejszą cnotą, gdy trudy rodziców ponoszą z ochotą”… Sofokles… moi rodzice dla mnie byli … WSZYSTKIM … 🙂

  2. Jakoś kilka dni po 30-ych urodzinach, na bazie podsumowań dotarło do mnie, że nie wytrzymam już ani dnia dłużej z TAKĄ SOBĄ. Potem jeszcze kilka razy wahałam się z telefonem w dłoni, aż w końcu umówiłam się na pierwszą sesję do psychoterapeutki. Zanim nastąpiła, nie spałam po nocach, panicznie się bałam, układałam w głowie słowa, co powiem, po co przyszłam. I jak już poszłam, to krótko streściłam swe oczekiwanie. Nie zdawałam sobie sprawy, że oto odwijam ledwo narożnik wielkiego dywanu, pod którym gromadziły się śmieci przez 30 długich lat. Rok temu dowiedziałam się, że będę mamą, w tym samym czasie nastąpił koniec ponad 6-letniej pracy z psychoterapeutką.. W momencie kiedy stałam się gotowa na dziecko, zwieńczyłam symbolicznie lata pracy, bo nie było to leżenie na kozetce błogie, tylko cholerna praca nad sobą, litry łez, mnóstwo wściekłości, żalu i wszystkich innych uczuć, na które nigdy sobie nie pozwalałam. Obwinianie rodziców to była oczywiście moja podstawowa obrona, że tata pił, a mama kochała za mało. Na sesjach nauczyłam się, jak spróbować choć zrozumieć.. dlaczego tata pił, a mama kochała za mało, choć przez sekundę postawić się na ich miejscu, gdy okazało się, że wybieram się na świat, a oni byli tacy młodzi. Gdy to odkryłam, długo nie radziłam sobie z gniewem do rodziców, do matki, tym razem już odkrytym i jawnym, przez pół roku z mamą nie rozmawiałam. Wybuchały awantury. Przez moment żałowałam, że poszłam na terapię. Dziś uważam, że było warto. W końcu mamie wybaczyłam, zrozumiałam. Dziś ją szanuję i jestem jej wdzięczna, że dała mi tyle ile umiała, i wiem, że nie mam prawa jej oceniać, bo nie wiem jak to jest mieć 19 lat, życie przed sobą i zaliczyć klasyczną wpadkę z facetem, który też nie był gotów.. co zaowocowało rozwodem całkiem rychłym, ale dokładnie przeze mnie zapamiętanym. Dziś mam syna, a jego istnienie zawdzięczam terapii, bo na sesjach z uporem maniaka twierdziłam, że dzieci niszczą zycie, tak jak ja zniszczyłam je mojej mamie, i nigdy nie będę ich mieć, bo się do tego nie nadaję, bo po mamie nie umiem kochać dostatecznie, bo skrzywdzę.
    Kiedy w końcu wszystko poukładałam, wygoniłam niewłaściwego faceta ze swojego życia po 14 latach „bycia” razem, rozwinęłam skrzydła zawodowo, bo pojęłam, że ja nie muszę mieć aprobaty mamy by uwierzyć że potrafię cokolwiek i dam radę. Poznałam tego właściwego faceta, przestałam użerać się z mamą.
    I tak jak piszesz, na jednej z sesji, wywlekłam z lochu w sobie taką małą dziewczynkę, wzięłam za rękę i poszłyśmy razem… pokochałam ją, zaakceptowałam, do dziś się czasem z nią spotykam.. w mojej głowie, nie zapominam nigdy że ona jest, daję jej tyle miłości ile jestem w stanie. To wszystko razem sprawiło, że w końcu zapragnęłam dziecka. I choć mam 37 lat i bałam się jak jasna cholera, to było warto. I wiem na pewno, że nie popełnię błędów rodziców 🙂

  3. Usłyszałam gdzieś ostatnio, że człowiek dojrzał (dorósł) jeśli przestał obwiniać rodziców, a zaczął ich akceptować takich, jakimi są. I to święta prawda. Ja jeszcze nie dojrzałam z tego wynika, ale za to konsekwentnie nie powielam największych błędów (w mojej opinii) swojej mamy. I jest mi z tym dobrze, chociaż wiem, że skutki poznam dopiero za kilka lat.

    1. wiesz, takie piękne przemiany i niepodważalne zmiany to chyba tylko u Disneya 🙂 całe życie będziemy nosić to,co nas uwiera, ale po co to jeszcze sobie podstawiać pod nogi i obwijać kokardką?

  4. patrzenie na przeszłość i życie nią to moim zdaniem tworzenie pętli nienawiści, nie mówię, że nienawidzimy rodziców, ale o to, że wspomnienia zwłaszcza te złe nie dają nam racjonalnie myśleć, wszystkie błędy jakie popełniamy są tylko z naszej winy, dostaliśmy rozum i wolną wolę jak każdy – musimy ją wykorzystać po swojemu ale w właściwy sposób

  5. Zgadzam się, zauważyłem jednak, że bardzo wiele problemów w dorosłym życiu wynika z nieprawidłowych relacji z rodzicami, a szczególnie z matką. Nieprzerwana symbioza wieku dorosłego, uzależnienie emocjonalne, podtrzymywanie nieważnych już ról na poziomie rodzic – dziecko i wiele, wiele innych (także brak własnej chęci do zmiany!) to czynniki, które sprzyjają zaburzeniom w okresie dorosłości.

    1. Marcelino! ależ ja nie podważam wagi tej relacji! Chodzi tylko to, żeby wnioski, które jej dotyczą wykorzystać do zmian, a nie biczowania, siebie, matki, kogokolwiek.

  6. Świetny tekst.
    To szukanie mózgu w dupie i obwinianie wszystkich, nie tylko rodziców za całe zło świta, to już jakaś pandemia jest. Wiadomo, są tacy rodzice co miana tego nie godni, ale generalnie, każdy normalny empatyczny człowiek kocha swoje dzieci i krzywdy zrobić nie da, a błędy popełniamy wszyscy. Przecież jesteśmy tylko ludźmi. Przydało by się zatem popatrzeć na rodzica i innych jak na ludzi. Takich samych ja my. Nie stosujmy podwójnych standardów wobec samych siebie.

  7. Czytam , nie komentuje , ale tym razem tekst jest mi bliski. Myślę , że jak ktoś chce znależć wytłumaczenie dla swoich czynów to zawsze znajdzie, choćby miał szukać w poprzednim pokoleniu. sama miałam kiepskie dzieciństwo , rodzice się rozstali i jakoś tak im zbywałam w dalszym życiu , Mama chciała mnie wychować dobrze , ale czułości i bliskości nigdy nie było, tylko zakazy , nakazy , kary.
    Przez 30 lat zycia byłam pewna , że takiego życia nikomu nie zafunduję i nie będę mamą – nie wyobrażałam sobie że można być szczęśliwą matką , moja ciągle biadoliła jakie to uciążliwe że jestem. Kiedyś przeczytałam cytat : jesteśmy ofiarami ofiar , pasowało idealnie , dziadek był strażnikiem więziennym w czasach komunizmu i wychowywał swoje córki tak jak go nauczyli w pracy. Postanowiłam wziąść się w garść , nie rozpamiętywać i znalezć szczęście w rodzinie , mam dwię cudowne dziewczyny , dobrego męża i nareszcie jestem kochana. Jedna zasada obowiązuje w moim życiu , robię odwrotnie do tego jak robiła moja Mama. Temat z pierwszych zdań też mnie poniekąd dotyczy , miałam 12 lat , ksiądz na religii ręką rozciągnął mi dekold w bluzce , zerknął , pokręcił głową i skomentował no…no… cała klasa się śmiała , a ja myślałam że ze wstydu się spalę ( 30 lat temu 12 latki miały trochę inaczej poukładane w głowie) Pożaliłam się mamie , poszła do niego , powiedział mamie że chciałam mu sie przypodobać i dlatego specjalnie usiadłam w pierwszej ławce i on biedny nieszczęśliwy był wystawiany przezemnie wiele razy na pokuszenie itd itp mama go przeprosiła , a ja dostałam wp…
    Pozdrawiam serdecznie . Inka

  8. a ja bym bardzo chciała być taką matką, jaką jest moja mama.rodzice są dla mnie wszystkim, są wspaniali, znajomi mi zawsze zazdrościli 😉 nie mam ich za co obwiniać (no chyba, że za nadwagę, bo faszerowali mnie jedzeniem, że hohoh:D)

  9. Do tego trzeba dojrzec…
    ja miałam taki etap że czułam sie bardzo niewygodnie w swojej skorupie. Poszłam na terapie, przerobiłam DDA, mnóstwo ksiązek, w tym jedna która podniecała moją nienawiśc do ojca „Bunt ciała” Alice Miler… mam wrażenie że takie obwinianie rodziców o całe „moje” zło było bardzo trendy swego czasu..
    Tyle że Ja z jednej skorupy weszłam w drugą…
    Dopiero od niedawna odpuszczam… I próbuje znależc plusy takiego wychowania, choc to cholernie trudne…

  10. Super tekst! Zgadzam się z każdym słowem. Za dużo ludzi szuka usprawiedliwienia dla własnego lenistwa. Zbyt chętnie zrzucają odpowiedzialność za własne niepowodzenia. To przykre i mam nadzieję, że więcej będzie osób z podejściem takim ja Ty.

  11. patrząc na kryteria „radomskiej” to ja juz dojrzałam, a gdyby było inaczej czy to by oznaczało, że to co w relacjach z rodzicami było nie tak i mogłoby być zmienione – czy to oznacza że bym była lepszym człowiekiem ? A kto mi da taką gwarancje? hmmm

  12. No cóż – znowu dla potomności zostanie 🙂

    Zasadniczo sie zgadzam. Ale jest pewno ale. Mozna sobie dojść do wniosku, że dzieciństwo to zamknięty rodział, ba nawet cała księga i zaczynamy pisać nową po swojemu. Ale ta cholerna księga ma wypaczone okładki i się ciągle otwiera w najmniej odpowiednim momencie.
    Dalej – można sobie próbować rekompensować, nadrabiać to czego zabrakło w dzieciństwie i np. pójść do cyrku, bo rodizce nigdy nie zabierali, ale dorosłemu to już nie wiele zmienia. To juz nie ma tej magii.

    A poza tym jest jeszcze jedno – można sobie postanowić, że nie będę taki jak rodzice, że – skoro widzę jakie błędy popełniali to przecież już jest bardzo łatwo jest ich uniknąć… tylko że to się nie da, o ile rodzice nie byli jakąś patologią. Z wielu powodów, m.in. nie pamięta się jacy byliśmy, dlaczego rodziców ciągle szlag trafiał; nie ma sensownych szkoleń dla rodziców i wszyscy metod wychowawczych szukają po omacku, bo np. na jednych działa karny jeżyk na innych nie, a do tego pedagodzy i psycholodzy ciągle się spieraja czy w ogóle mozna go stosować, czy to moze jest przemoc psychiczna i czy przemoc psychiczna nie jest jednak gorsza od fizycznej (a stąd juz krok do rehabilitacji klapsów na tyłek. Co – moim zdaniem w uzasadnionych przypadkach byłoby słuszne. Ale to juz inna historia)…

    Do tego dochodzi jeszcze jedno – jaki bym nie był kiedy jest spokojnie, kiedy mam czas się zastanowić, to przy dziecku nie zawsze będzie na to czas – a obstawiałbym, że raczej często trzeba będzie po prostu reagować szybko. A wtedy sie nie myśli, i do głosu dochodzą wdrukowane odruchy. I nagle okazuje się, że reagujesz jak własny rodzic, i to ten którego błędów chciało się najbardziej uniknąć.
    „Gdy rozum śpi – budzą się demony”. (Tak więc – gdy patrze w lustro, to najczęściej – przez moją przystojność 😉 – widzę jak przebija się kolekcja wad odziedziczonych po rodzicach. Plus sporo wlasnych, prywatnych. I sam się sobie dziwię, jak takie coś, składające się z samych wad, jest w stanie samodzielnie oddychać, nie mówiąć o jednoczesnym poruszaniu się;))
    Dlatego też sam postanowiłem – jeszcze nastolatkiem będąc – że ja rodzicem nie zostanę, co by już tych wad nie przekazywac dalej…
    I udałoby się, gdyby nie moja kobieta;) Ale to już inna historia.
    Teraz szukam pozytywów. Jak na razie widzę, że często pierdołowaci rodzice mają świetne, samodzielne i przedsiębiorcze dzieci. I w tym cała nadzieja…:)

    Jak dotychczas to widzę też, jak łatwo jest przez niewiedzę, nieuwagę, nieświadomość dziecko uszkodzić, ale też jak łatwo dziecku się „naprawić”, wygładzić wszystko w procesie rośnięcia.

    A jest jeszcze jedna sprawa – zwalanie wszystkiego na rodziców jest po prostu świetnym sposobem na zarabianie dla terapeuty. Przychodzi delikwent, obgadują jego rodziców, uzależnia się od wizyt, i utrzymanie do konca zycia gotowe.

    1. Wisznu, to nie o to chodzi, że wystarczy się wziąć za siebie i to wszystko rozwiązuje i olać żale. Po prostu rodzicielstwo to taka zajebsita lekcja pokory, że ja nie wiem,co wyrośnie z Lenki, nie mam kontroli do końca nad sobą już nie mówiąc o niej, ale mogę zadzwonić do swojej matki i powiedzieć – chryste, jak ty miałaś przejebane, teraz rozumiem dlaczego tyle bluzgałaś ;))

      1. No własnie – z jednej strony to mnie cieszy, z drugiej strony przeraża. I nie wiem co bardziej, bo choćby niewiadomo jakie szkoły, kursy pedagogiczne sie pokończyło to i tak człowiek działa po omacku. A mam cholernie duze opory przed podejmowaniem się spraw, których efekty są w zasadzie nie do przewidzenia. Bo jeszcze dochodzi element przypadku, który potrafi w ogóle wszystko zmienić.

        I czy przypadkiem dając dziecku to czego brak odczuwałem w dzieciństwie, np. więcej wolności nie okaże się, że o to właśnie będzie mieć pretensje – bo odczuwał to jako brak zainteresowania…
        Z resztą – jestem prawie pewien, że tak będzie, w końcu to sztafeta, więc kręcimy się w kółko;)

        I też nie wiadomo ile tak naprawdę zalezy od nas, jako rodziców a ile dziecko juz miało wdrukowane na stałe jeszcze przed urodzeniem się, jak bios w komputerze. w końcu dziecko to nie tabula rasa…

        1. rozgryzłem o co w sumie mi chodziło.

          Otóż sprawy, z ktorymi sie już dawno oswoiłem, chyba wybaczyłem – a na pewno zostały zakopane w mrokach niepamięci, tak że przestały mi w sumie przeszkadzać w samodzielnym życiu, ewentualnie zostały prepracowane z moją kobietą, tak żeby przestały przeszkadzać nam we wspólnym zyciu wróciły.
          I gryzą mnie, bo mam świadomość, że jest ktoś tak bardzo zależny od nas, naszej cierpliwości, humoru, naszego podejścia do problemów, naszych wad i zalet.
          I ten trup z szafy częsciowo sam wylazł, częściowo sam go zacząłem wyciągać, żeby spróbowac zrozumieć – jak to zrobić, żeby nie powielić błędów rodziców a jednocześnie nie popaść w przesadę i nie popełnić nowych, własnych. Z prześwitującą świadomością, że to i tak nie wyjdzie, bo na to wszystko nakłada się wszystko pozostałe – m.in. zmęczenie, którego dziecko nie rozumie i nic go nie obchodzi. I brak czasu na zrobienie wszystkiego, co trzeba, niedobór kasy wymuszający rozważne wybieranie wydatków w danym miesiącu, itp…

          Stąd też wyłażą – wewnętrznie, bo przecież nie będę sie rodzicom żalił o sprawy, które już nie mają żadnego znaczenia – nastoletnie zażalenia do swoich rodziców, podlane świeżym sosem ich podejścia do wnuka, że oni wiedzą lepiej

          1. No męczy mnie ten temat.
            A jeszcze przeczytałem teraz całość, i sie okazało, że pół mojego pierwszego wpisu to wyszedł mi plagiat Twojego. Bo mi myśli uciekły… 🙁 najchętniej to bym sporą część jego wywalił.

            Bo i zgadzam się i się nie zgadzam. Bo rodzic to taki twór, który potrafi dać nieocenioną pomoc kiedy trzeba, ale i tak przysrać, kiedy nie trzeba, że czasem to człowiek żałuje, że tej pomocy potrzebuje, bo mógłby się odciąć i mieć święty spokój.
            I tak to wraca jak bumerang, a raczej jak jakieś jojo. I podobnie wygląda kiedy się pomaga rodzicom.

            A nikt tak nie potrafi wbić szpili jak własny rodzic, czasem to nawet bezwiednie i niechcący. Bo przecież tylko rodzic miał okazję poznac swoje dziecko dogłębnie. I chociaż te wiedzy nie wystarcza, żeby swoje dziecko zrozumieć, to wystarczy, żeby mu dowalić.

            Dlatego tak wszystko wraca po latach, nawet po zrozumieniu i wybaczeniu. Bo zamknięta księga tylko czeka na okazję, żeby sie otworzyć i przypomnieć o zapomnianych niuansach przeszłości.

            Ech, mam nadzieję, że teraz to już wszystko wypisałem o co mi chodziło 🙂

          2. czytam tka czytam i myslę sobie, że popełniasz moje błędy z ciąży. Analizowałam wtedy scenariusze na miliard sposobów. A teraz wstaję i robię sobie kawę, a Lence kanapki. dziecko mnie sprowadziło na ziemię. Uważam, że po to „je dostałam” jeśli mogę mówić o jakimś innym celu niż bycie rodzicem. Teraz doba jest za krótka. Mogę dumać, ale najpierw muszę kupić kartofle. I mi to dobrze robi na głowę.

Napisz komentarz:

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.