Radomska testuje, Carmex rozdaje prezenty! Recenzja + konkurs.

Nieraz wspominałam Wam o tym, że na blogu nie pojawiają się reklamy/testy/recenzje żadnych produktów nie tylko dlatego, że dostaję oferty idiotyczne, ale też dlatego, że reklamodawcy boją się współpracować z kimś, kto ponoć jest tak kontrowersyjny i wulgarny jak ja. Prywatnie uważam, że gdyby wszyscy byli tak kontrowersyjni i wulgarni, to umarlibyśmy z nudów. Spodziewałam się, że kiedyś, ktoś, podejmie ów nieroztropną decyzję i zaprosi do współpracy. Ale że producenci POMADEK CARMEX uznali, że Radomska jest w stanie napisać o ich produkcie coś, co nie sprawi, że będą musieli ją pozwać – serdecznie podziwiam za odwagę!

Po 2 tygodniach niezmordowanego, pełnego wyrzeczeń i poświęceń malowania ust zamierzam podzielić się opiniami i zachęcić tudzież zniechęcić do zakupu. Żeby nikt sie szczególnie mą opinią nie przejął albo od razu jej nie zignorował, nakreślę sytuację:

Wiem, że ciężko to sobie czasem wyobrazić,ale jestem kobietą. nawet do zsypu nie wychodzę bez podkładu na japie, gdyż uważam,że  zsyp też ma uczucia i jakąś wrażliwość estetyczną.  Umalować się jako tako potrafię, robię to codziennie, fakt, iż bez okularów i w kiepskim świetle, sprawia, że wychodzi mi jak może najlepiej, rzadko tak jak powinno. Z odrażającą szczerością przyznaję jednak – ust nie maluję. Ciamię tą jadaczką od rana do wieczora, więc nie sposób, żeby coś dłużej mi się na japie utrzymało, nie lubię jak mi się włosy lepią do ciamającej japy również. Niemniej jednak jestem babą, więc trochę i sroką. Nie codziennie też dostaję pakę z 9 markowymi kosmetykami w środku…

Przejdźmy jednak do meritum -trzeba Carmexowi  udowodnić, że z kretynka nie współpracuje, a czytelnikom, że kretynki nie czytają.

Z racji tego, że Carmex jest ponad trzy razy starszy ode mnie i narodził się wtedy, kiedy moja własna babcia Leokadia dopiero wykształcała swoje kończyny i zwoje mózgowe w macicy mojej prababci, powinnam chyba zwracać się do pomadek, z szacunku do starszych, per Proszę Pani Pomadko… Powiem więcej, Leokadia jest ekstra, ale jej nie rekomendują hollywoodzkie gwiazdy i nie przynosi ogromnych zysków finansowych. Jako że robi jednak najlepsze racuchy pod słońcem i dawała mi zawsze wygrać w karty, zaprzestanę już prowadzić te dywagację nad konkurencyjnością 75-latki w sztyfcie…

Przez 14 dni każdego dnia testowałam inny produkt, 5 dni zostawiłam sobie na powrót do ulubionych. Z tego,co mi wiadomo, pomadki mają szersze zastosowanie niż to najbardziej oczywiste, doustno-ozdobne. Pierwotnie były lekiem medycznym stosowanym na opryszczkę (na ustach…), oraz środkiem łagodzącym podrażnienia czy przesuszenia skóry. Czy sprawdzają się w tych  zastosowaniach doprawdy nie wiem, ale jak tylko nawleczony zabierze mnie w końcu na te Seszele, zabiorę mój zapas Carmexów ze sobą i będę testować, kojąc swoje stopy styrane wielogodzinnymi spacerami wzdłuż brzegu morza.

Wszystkie pomadki jak najbardziej spełniają swoje doustne funkcje – pielęgnują, nabłyszczają i pachną oraz smakują tak, że aż trochę żal, że jedynie nawleczony mógłby to sprawdzić. A że usta miewam często przytyrane, fajnie, że mogły w końcu odpocząć i poczuć się ważne, wartościowe i docenione. Wszechświat  też jest szczęśliwy-oswajanie się z tym, że coś mi się na ustach trzyma sprawiało, że gadałam zdecydowanie mniej i przestałam się czepiać, zbyt skoncentrowana na używaniu pomadki.

Efekty testów

Zacznijmy od wad. Przede wszystkim wbrew temu co mówią reklamy kosmetyków –od ich używania nie wyładniałam, nie stałam się lepszym człowiekiem, a mężczyźni nie zaczęli się za mną oglądać. Pozostałam Radomską i uważam, że to skandal i wprowadzanie konsumenta w błąd. A tak serio…

Jako, że mam wyrazić swoją opinię, wyrażam – najmniej podobały mi się pomadki zapachowo-smakowe. Jako stara,prawie 24-letnia baba czułam się głupio, pachnąc truskawkami. Niemniej jednak jedyni przedstawiciele obcej płci, z którymi mam styczność – nawleczony i pies, byli szczerze zachwyceni smakiem, także zaznaczam, mogę się mylić. Ot, Smakowe pomadki przywodzą mi na myśl smutną młodość, kupowanie Filipinki z gratisami w formie szminek i szkolnymi dyskotekami, na których nikt nie prosił do tańca przy piosenkach Stachurskiego…

Zalety

Zdecydowanie znalazłam swoje typy, do których będę wracać – przede wszystkim ekstra chłodząca pomadka miętowa, którą, kiedy już przestanie padać, zacznę rozsmarowywać w dzikich miejscach w celu ochłodzenia, bo robi to magicznie. Mrowienie sprawia, że czuję się trochę jak Angelina Jolie. Ostatecznie 4 Angeliny w jednej.
Jako, że nie lubię ostrego makijażu ust (choć karminowe usta podziwiam u innych) – kłaniam się pomadkom w sztyftach –jedna spodobała mi się od razu, do drugiej przekonałam się na samym końcu. Miała w nazwie coś związanego z „pink”, a że okres, w którym chciałam wyglądać jak Cindy, pachnieć jak truskaweczka i tańczyć przytulona do chłopców, którzy śmierdzą potem w rytm piosenek Stachurskiego, mam za sobą, nie sądziłam, że odważę się jej użyć. Tymczasem pink tylko sprawia wrażenie strasznej, jest spoko, delikatnie zmienia koloryt ust, co w moim przypadku było objawem dzikiego szaleństwa i niesamowitej metamorfozy.

Zdecydowanie polecam zatem te 3 ancymony, miętę za chłód, a sztyfty za delikatny efekt i, co tu dużo mówić, po stokroć ładniejsze opakowania:

 

Drugie miejsce otrzymują te egzemplarze o profilu bardziej leczniczym niż ozdobnym. Są skuteczne, umieszczone w dwóch strategicznych torebkach radomskich (czyt. jedynych dwóch jakie ma), więc też będą eksplatowane.

Te o smaku truskaweczki, wisienki, zielonej herbatki itp. Nie zdobyły mego serca, ale może wśród was są koneserki słodyczy tudzież amatorzy truskawkowych warg- mówię im zatem, iż będą raczej usatysfakcjonowani.

Nie wiem, czy moje opinie zostaną uwzględnionew rankingu produktów roku, albo chociaż w jakimś pseudo zestawieniu Cosmo, niemniej jednak, dałam z siebie wszystko. Jako, że mogę się mylić i nie mieć racji, proponuję wraz z firmą Carmex (która asekuracyjnie obdarzyła mnie ciut ograniczonym zaufaniem zdając się i na wasze opinie jednak) KONKURS, w którym trzy bogate zestawy pomadek będą do wygrania.

CO CZEBA UCZYNIĆ, ABY WYGRAĆ?

Chyba każda kobieta z rozbawieniem wspomina swoje pierwsze makijażowe kroki, albo widziała na ulicy kobietę, która nie widziała siebie w lustrze. Każdy przez to przechodził – o 4 tony za ciemny puder podbierany matce, linia makijażu wyraźnie i artystycznie odhaczona na podbródku, efekt maski, eyeliner na czole etc. …

Jaka była wasza droga przez makijażowe męki, albo, jeśli zawsze byłyście takie ekstra, co wśród mejkapowych wpadek powoduje u Was największą radość?

3 najlepsze, wybrane przeze opowiastki zostaną nagrodzone zestawem pomadek.  A owe nagrodzone, jeśli zechcą, podzielą się swoimi obserwacjami i wyciągną własne wnioski.

Na opowiastki czekam w komentarzach ( kiedy zostawiacie adres e-mail jest widoczny tylko dla mnie) i mailowo, dajmy sobie czas do soboty 4 maja 2013 roku do godziny 24:00 W poniedziałek 6 maja na fanpage’u bloga napiszę, kto rozbawił mnie najbardziej i dostanie po majówce prezent od Carmexu.

 

Czekam. I jeżeli jakikolwiek mężczyzna, poza moim,bo mnie kocha, doczytał ten tekst do końca, to niech wie, że jestem szalenie dumna i wzruszona!

47 komentarzy
  1. Aaaa, ja mam lat dwajścia sześć i lubię te wisienkowe…. i inne smakowe… Chyba jestem kosmetycznie niedojrzała. Poza tym OWĄ nieroztropną decyzję, nie ÓW, tam we wstępie.

  2. Jako ze od zawsze byłam piękna niczym zachodzące slonce malowalam się jedynie także wtedy gdy ono zachodzilo. Jednej pięknej nocy pragnąc się przypodobać chłopcu z marzeń mych sennych postanowiłam przyoblec swe usta w oszałamiającą czerwień i pogalopowac niczym rączy rumak na spotkanie z tym wyśnionym. Cóż wyśniony jak mnie zobaczył to parsknął takim śmiechem, że było go chyba słychać na drugim końcu miasta. Zdezorientowana zerknęłam w lusterko, no bo helloł miałam przecież takie sexy usta, uśmiechnęłam się tak jak do wyśnionego na swe wielkie wejście.. A tu z lusterka spojrzał na mnie krwiożerczy aligator z pomadką na zębach. Ale Wyśniony i tak dał buziaka. Chyba się mnie nie wystraszył 🙂

  3. Największe mejkapowe wpadki jakie zaliczam to te związane z podkładami. Cera mieszana, blada jak ściana, z okazjonalnymi niespodziankami, na które zawsze muszę brać poprawkę, więc ryję jak dzika świnia w obierkach wśród setek recenzji, szukając Tego Jedynego, który zakryje wszystko, nie zejdzie po dwóch godzinach, nie zrobi maski, zmatuje i nie będzie kosztował więcej niż 40-50 zł, bo mój studencki budżet kwiczy wtedy jak, wspomniana wyżej, zarzynana świnia. I nie, nie trafiam na odpowiednie podkłady… Pierwszy poważny fail to Pharmaceris F matujący. Używałam kryjącego i postanowiłam się przestawić na matujący w znanym mi już kolorze kości słoniowej. Niestety, koło kości, słoniowej tym bardziej, to on nawet nie stał i okazał się zbyt ciemny. No cóż, biały podkład też można znaleźć i zmieszać, żeby toto rozjaśnić, tak więc minął mi fail pierwszy: na nieustannym wożeniu na każdy wyjazd dwóch podkładów. I korektora, bo „matujący” nie równa się „matujący i kryjący”.
    Podejście kolejne to podkład matujący innej firmy, Hean, który to miał matowić na pół dnia, kryć, dawać naturalny efekt, nie brudzić i pewnie jeszcze kanapki z serem robić (wzięłabym w sumie dla samych kanapek), ale odcień nr 1 znów był za ciemny, a że kupowany w sieci, i że jeszcze białego mi zostało, to machnęłam ręką, mam wprawę w mieszaniu, dam radę. Ale z kryciem radził sobie tak tragicznie, że zaczęłam go mieszać z resztkami podkładu nr 1. Fail drugi minął mi na trzech mieszanych ze sobą podkładach i korektorze.
    W końcu nadeszła pora małego zastrzyku gotówki i pobiegłam po nowe cudo, w ciemno biorąc odcień cudownie blady. I znów – kryje, matuje, maski nie będzie… Bullshit. I jest za blady – pierwszy zbyt jasny podkład od czasu, gdy eksperymentalnie wysmarowałam się samym białym – więc… mieszam z podkładem nr 2. I mam korektor, który, szczęśliwie, faktycznie kryje. I zamiast pospać rano dłużej to smaruję się tymi cudami i klnę na czym świat stoi, ale jak sama Radomska mówi, nawet zsyp na śmieci ma uczucia i w stanie naturalnym lepiej się nie pokazywać. Rozważam zaoszczędzenie sobie kłopotów i wychodzenie z domu w masce.

    1. zupełnie prywatnie, ze względu na jeden podstawowy fakt polecam ingloty w białych opakowaniach. używam najjaśniejszego (26) wymiennie z 21. I zawsze dobiera mi go pani sprzedawczyni, która jest ogarnięta. Cena za opakowanie 35 zł, a matuje,kryje etc. I cienie też tylko z inglota, mordę może przejechać tir, ale cienie zostają na swoim miejscu. Serio, spróbuj.

      1. Chwilowo mam zapas podkładów na najbliższe pół roku, ale jak się na nie jeszcze bardziej zeźlę, to spróbuję inglota, dzięki : )

  4. Od zawsze mam problem z cieniami pod oczami;/
    Moje męki związane są z korektorami pod oczy. Próbowałam wszystkiego. Dosłownie. I nie dość, że się męczyłam i męczę z tym odkąd pamiętam, to również miałam z tym beznadziejną wpadkę. Mianowicie, pomyliłam korektor do zakrywania wyprysków na twarzy, właśnie z takim pod oczy(tak, wiem. jak tak można? a jednak…) I w ten oto sposób przez dłuższy okres czasu łaziłam tym „umalowana” pod oczami. A że korektor był suchy, gęsty, to zawsze tylko to mi zostawało na twarzy. Tak więc zmywał się fluid, rozcierałam tusz do rzęs, a korektor pod oczy – nie pod oczy zostawał. Nie dość, że bez makijażu wyglądam jakby mi ktoś przywalił w twarz z obu stron, to teraz dzięki tamtej wpadce w wieku 21 lat mam zajebiste, głębokie zmarszczki po oczami :]
    A korektor zmieniłam dopiero wtedy, gdy nauczycielka w liceum, będąc u niej w odpowiedzi, powiedziała mi, że sobie zrobiłam krzywdę. Od tamtego czasu na szczęście już używam odpowiedniego korektora. O.!

  5. … bez pomadek „na japie” też dobrze jest … bo gdy człek się ładnym rodzi … takim pozostaje … a „japa” śliczna … oglądałem na fb … no i skoro z pomadkami też dobrze … a poświadczają to n i N … to z truskawką czy bez … „wsio ryba” … jest lux … i tak trzymaj … pozdrawiam …

  6. :)A ja mialam wtedy swoje pierwsze nascie lat,a bylo to juz ….dziescia lat temu,chcialam byc sliczna-buahaha-na urodzinach babci,miala tam byc jej kolezanka z wnukiem:)wiec zabralam z lazienki”jakies”smarowidla mamy i nasladujac ja zrobilam swoj pierwszy makijaz,wynik okrzyk babci”Matko boska z Guadelupy bo czestochowska nie pomoze”,efekt-na oczach niebieski cien od brwi do rzes,puder najbardziej widoczny na brwiach,rzesy,a raczej po nalozeniu tuszu cos co stalo sie jednym wielkim posklejanym czyms i na koniec hit-kiedys podpatrzylam ciotke jak szminka robila sobie rumience,wiec uznajac ,ze tak musi byc tez. zrobilam,a ze byla to pomadka rodem z paczki z eNeRDe,czytaj lepszejsza ,pozostawila na jakis czas „piekne”rozowe lica jakie mialy stare ruskie lalki:)Dzis sie smieje z tego ale wtedy przeplakalam caly dzien.Podsumowanie-nastepny makijaz zrobilam majac dziescia lat,dokladnie czytajac etykiety co do czego przy wielkim lustrze.

  7. Podczas ferii zimowych mój tata postanowił zrobić dzieciom przyjemność i zabrać nas do kina. Zupełnie przypadkiem moja mama zostawiła wtedy w łazience pełną kosmetyczkę. Miałam piętnaście lat i niewykorzystanie takiej szansy było zupełnie nie do pomyślenia. Odpaliłam tak piekny makijaż, jaki tylko pełna debiutantka jest w stanie… Poszliśmy do kina – na Króla Lwa. Mój tata, młodszy brat, dwie kuzynki i ja z moim makijażem. Od najgłębszego dzieciństwa płaczę na bajkach i tym razem również nie nawaliłam – zaczęłam płakać jak ginął Mufasa, skończyłam chwilę po napisach. Po zakończonej projekcji tata rzucił na mnie okiem nieco dłużej niż przed, ale dzielnie zamilkł w sobie. Po dojściu do samochodu szybkim rzutem oka w lustro chciałam się upewnić, że nadal wyglądam nienagannie. Wyglądałam. Jak profesjonalna panda 🙂 tusz a w zasadzie tuszowe smugi kończyły mi się na policzkach na wysokości nosa… Tacie za ciszę jestem wdzięczna dozgonnie.

  8. Miałam chyba z 9 lat, jak przyszły do mnie dwie koleżanki i kolega. Właśnie dostałam zestaw „mój pierwszy makijaż” – pudełko – serduszko z kiosku. Stwierdziliśmy, że zrobimy pokaz mody dla naszego rodzynka. Wyciągnęłyśmy z szafy jakieś ciuchy mojej mamy i zaczęłyśmy się malować. Różowy proszek był wszędzie, nawet moja ulubiona przytulanka – małpa była w cieniach do powiek. Ogólnie wyglądałyśmy bardziej jak Indianie pod totemem, niż jak modelki na wybiegu, ubaw miałyśmy przedni. Tylko kolega zdecydować się nie mógł, bo „kochał się” w jednej z koleżanek, ale ja jedyna w okolicy miałam względnie sprawną podróbkę playstasion ;D

  9. czy świadoma wpadka spełnia definicję wpadki? Zobaczymy…Moje pierwsze makijażowe próby przypadają na czas LO, a właściwieczas poza nim – na wagary…Niestety mieszkałam zaraz przy mojej cudownej szkole, więc aby inne ananasy z mojej klasy mnie nie poznały w swojej drodze do szkoły krzyżującej się z moją droga do wolności…używałam kamuflażu 😉 Masy wątpliwej jakośći „kosmetyków”, które skutecznie niwelowały szansę na rozpoznanie we mnie Kasi do zera…To były czasy. Teraz jestem już po studiach i nadal nie potrafię się malować…

  10. Moja największa makijażowa wpadka miała miejsce w okresie wczesno nastoletnim mojego życia. Otóż, zawsze fascynowała mnie paletka z kolorowymi cieniami, różami, szminkami i innymi kosmetykami, którą moja mama zakupiła w czasach swojej młodości podczas pobytu w Ameryce. Trzymała ją chyba ze względu na sentyment, bo była już ona z pewnością sporo po terminie, a poza tym Mama niemal nigdy się nie malowała.

    W tym momencie wkraczamy do meritum. W pewną noc sylwestrową, spędzają z rodzicami i rodzeństwem w domu udało mi się namówić Mamę i pozwoliła mi się umalować właśnie tą paletką. Postanowilam wiec zaszaleć i zrobić się na bóstwo – na noc założyłam na włosy papiloty, więc miałam już na głowie asymetryczną szopę, makijaż miał już tylko dopełnić całość. Jako że możliwość zrobienia sobie makijażu była dla mnie wielką atrakcją, nie moglam oczywiście pozostać tylko przy delikatnym, chcialam użyć jak największej ilości zawartej w paletce kolorówki. Efekt, jak można się domyślić, był piorunujący. Fioletowo niebieskie powieki, różowe policzki, krwisto czerwone usta, krzywo obrysowane kredką i czarne brwi. Po prostu horror. Wyglądałam jak młoda pani lekkich obyczajów i to taka, która makijaż wykonała po omacku. Oczywiście wtedy tak nie uważałam. Efekt metamorfozy został uwieczniony na zdjeciu przez śmiejącego się do rozpuku Tatę.

    Minęły dwa, trzy lata. O całej sytuacji już za bardzo nie pamiętałam. Byłam w pierwszej, lub drugiej klasie gimnazjum i był to czas rozkwitu naszej-klasy. I tu, do akcji wkracza mój młodszy brat. Przeglądając zdjęcia natknął się i na tamto, z feralnego Sylwestra. W przypływie geniuszu zła wrzucił to zdjęcie na moje konto i ustawił jako profilowe.

    Chyba nie muszę mówić co działo się następnego dnia w szkole. Wspomnę tylko, że uzyskałam wdzięczny tytuł „Królowej makijażu”.

  11. Moje próby makijażowe sięgają czasów, kiedy prawie żyły jeszcze dinozaury. Kosmetyki były się pożal, Boże. Pierwsze próby odbywały się na lalkach, bo byłam na tyle przewidująca, żeby na sobie eksperymentów nie przeprowadzać i nie zniszczyć swojej facjaty, którą tak umiejętnie mi rodzice w genach przekazali. A że lalki też były kiepskie do malowania, bo najczęściej szmaciane, efekty były raczej mierne. Ale pewnego dnia babcia uraczyła mnie „peweksowskim” prezentem – lalką prosto z samej „zagramanicy”. Lalka była magiczna, bo płakała, mówiła i miała taką twarz, którą spokojnie można było wymalować. Od razu po otrzymaniu prezentu przystąpiłam do dzieła, by moją lalkę wzbogacić o makijaż i upiększyć jej plastikową twarzyczkę. Malowałam kosmetykami, które oczywiście znalazłam w łazience. I nie wiem, co ta moja matka w łazience trzymała, bo jak babci pokazałam efekt swojej pracy, to wybuchła spazmatycznym płaczem. Żal mi babci się zrobiło, choć nie bardzo rozumiałam, dlaczego ryczała, przecież lalka byłą taka piękna z pomalowanymi oczkami, policzkami i usteczkami. Dla świętego spokoju poszłam ją umyć. Tylko tutaj też mój pomysł miał pewne defekty. Nie pamiętam, czym ją umyłam, ale lalce zostały brązowe plamy na policzkach i czole. Wyglądała jak jakiś mutant popromienny. Nie dało się nic zrobić. Z babcią również. Zapłakana poszła do domu i już nigdy nie kupiła mi żadnej lalki. Dlaczego? Do dziś nie mam pojęcia.
    Teraz z makijażem radzę sobie lepiej, choć i tak nigdy geniuszem w tej dziedzinie nie będę. Nikt jednak nie krzyczy z przerażenia na mój widok.

  12. Nie wiem czy producent bedzie tobie wdzięczny czy wręcz przeciwnie, ale jak na debiucik to całkiem całkiem 🙂 Największa wtopę makijażową zaliczyłam mając lat 15 czy 16 strojąc sie na jakies dni miasta, pierwszy dzien wiosny czy coś takiego. Zamarzyłam sobie być kowbojem. Wąsik, bródka te sprawy, a że rodzicielka zazdrośnie wszystkie kosmetyki trzymała przy sobie koleżanki umalowały mnie sadzą (tak właśnie taki produkt uboczny spalania węgla prosto z pieca). Efekt był piorunujący. Własny ojciec mnie na ulicy nie poznał, co powinno mi dać do myślenia. Zabawa była tak udana, że zapomniałam na śmierć o popołudniowej uroczystości bierzmowania. W efekcie mocno spóźniona zmieniłam kowbojskie ciuchy na galowy strój, ochlapałam gębę wodą nie patrząc w lustro i ku uciesze wiernych oraz przerażeniu rodziny wkroczyłam do kościoła przed oblicze biskupa w eleganckiej sukienusi z kowbojskim wąsem i bródką nieco tylko rozmazaną. Makijażu z sadzy nie polecam zatem. Koszmarnie sie zmywa.

  13. Olu , podobne jak ty nie lubie pomadek, bo je poprostu zlizuje, i zostaje dziwna kreska około pól centymetra nad ustami .. wygląda wesoło…
    Nigdy nie pomyślałam żeby sprawdzać jak długo firma kosmetyczna istnieje na rynku i przyrównać ją do wieku Babci Leokadii. Dziękuje ci za to-bo to dość ważne- choć nie wiem jak się będe czuła gdy będe smarować sie „babcią Leokadią” o smaku truskawki – do spółki z moja Julcią 🙂 😉
    pozdrawiam …

  14. Doczytałem do końca, jak widać, ale…
    „Jaka była wasza droga przez makijażowe męki, albo, jeśli zawsze BYŁYŚCIE takie ekstra”

    No toż to jawna dyskryminacja… A takie miałem story w zanadrzu i się zdenerwowałem aż mi uleciało :))

  15. 31 lat temu, uczęszczałam do przedszkola. Z okresu tego nie pamiętam wiele, prócz mojej pierwszej z wielu miłości – Kaczorowski miał na nazwisko imienia nie pamiętam i Pani Przedszkolanki, a ta zapadła mi w pamięć ze względu na pomadkę właśnie, którą aplikowała gęstymi warstwami, zupełnie nie wiedząc gdzie zaczynają, a gdzie kończą się jej usta – przy niej batmanowski Jocker wygląda jak laleczka. Godzinami jak zahipnotyzowana siedziałam i wgapiłam się w otwierającą się i zamykającą cyklamenową plamę na środku jej twarzy- swoją drogą to chyba przez to tak niewiele z okresu przedszkolnego pamiętam. Tak czy inaczej widok ten tak wgryzł mi się w pamięć, że do dziś rozdygotaną dłonią nakładam pomadkę.

  16. W swoim półwiecznym życiu przeżyłam wiele makijażowych horrorów które teraz wspominam z łezką w oku, ale te z wieku już leciwego to zapamiętam na zawsze i o jednym Wam piszę ku przestrodze. Bo młoda dziewczyna czy z koszmarnym makijażem czy nie, zawsze ma w sobie tą świeżość którą trudno zabić durnym użyciem kosmetyku. A wyobraźcie sobie fitness club, w którym dwie ściany to lustra (jak sala baletowa Belli Swan) na którą ja wkraczam z piękną opalenizną i ćwiczę, ćwiczę intensywnie, bo instruktor to facet i fajne ciacho z niego, wokół młode laski majtają nogami no to i ja majtam zawzięcie, pot zalewa mi oczy… w pewnym momencie podchodzi do mnie ten młody bóg i szepcze do mnie: Baśka, opalenizna z nóg ci spływa… O kur.. jak wystrzeliłam z sali to nawet szatnię ominęłam. Wiecie jaka to wpadka? Bo te cholerne nogi zawsze tak ciężko się opalają no to potraktowałam je SAMOOPALACZEM. No! przed gimnastyką! Tak że moi kochani. Debilem można być w każdym wieku.

  17. Będąc kilkuletnią dziewczynką, jeszcze małą kruszynką, lubiłam się upiększać, swą urodę przez to zwiększać. Pewnego dnia, przyglądając się swojemu odbiciu w lusterku, pomyślałam: jejku, jaka twarz, o jejku! Postanowiłam wygląd swój odmienić – móc choć ten raz nim kogoś rozpromienić. Może nawet ośmielić… – bo chodziło tu o pewnego chłopaka. Dziś wstyd się przyznać, wtedy to była draka! Kosmetyki więc poszły w ruch – siostry nie było w domu, na szczęście, uff! Skradałam się po cichu do jej kosmetyczki. A co w niej ujrzałam? Same świetliczki! Błyskotki same, malowidełka. Nikt nie patrzy? Ciach, już podkład w rękach. Nasmarowałam nim całą swą buźkę, chodź wyglądałam już na staruszkę, to próbowałam dalej i szybciej – tym sposobem wyglądałam coraz kosmiczniej! Czas na cienie do powiek – chodź w całkiem jasnym kolorze, to z połyskiem świecącym, natury nieprzypominającym! „ Jeszcze tylko wygrzebię tusz do rzęs i będę niczym pyszniutki kęs!” Wytuszowałam rzęski dość nieporadnie, tu plamka czarna, tam sklejone nieładnie… „Usta przejadę jeszcze błyszczykiem różowym, niech się trochę zaświecą, będą diamentowe”… Chłopak na mój widok dziwnie się uśmiechnął, nie podszedł do mnie, ręką tylko machnął… Zrobiło mi się smutno i źle, mało tego – siostra krzyczała niemiłosiernie! Mama o wszystkim się dowiedziała, na szczęście tylko się z tego śmiała. Wytłumaczyła mi jak ten mechanizm działa, była to przecież sztuka niemała! I Gdy nadszedł właściwy czas, uczyłam malować się nie raz. Zrozumiałam, że minimalizm najważniejszy jest, by wyglądać naturalnie, nie jak pan Kleks! 😉

  18. Dawno, dawno temu, kiedy świadomość kosmetyczna płci pięknej między Bugiem a Odrą jedynie raczkowała i to dosyć jeszcze nieporadnie, bo w bardzo wczesnych latach 90-tych (tak, tak wtedy ludzie też mieli po 20 lat), pojawiła się u mnie nieodparta chęć przyciemnienia sobie mej bladej skóry. Krótko mówiąc, postanowiłam sztucznie się opalić. Nie było wtedy reklam samoopalaczy, nie było wiadomo dokładnie jak to działa. Wiadomo było jedynie, że jak się posmaruje to jest ciemniej. I tak, wiedziona perspektywą podrywu w ówcześnie przeżywającej oblężenie w piątkowo-sobotnie wieczory „Dziekance” pognałam do najlepiej wtedy zaopatrzonego w stolicy stoiska z kosmetykami w budynku, który dzisiaj już nie istnieje i szczerze i bardzo biało uśmiechniętą panią spytałam o coś, co mnie sztucznie ale szybko opali. Pani, uśmiechająca się niczym „Joker”, podała mi białą flaszkę z pomarańczowym napisem mówiąc „To”. W związku z tym, że nawet nie wiedziałam o co mogłabym panią zapytać, wymieniłam z panią uśmiech podając jej środki płatnicze i pognałam do domu wypróbować od razu. Samoopalacz ów był w postaci płynnej. Nieco mnie to zdziwiło i w pierwszym odruchu pomyślałam, że się w tym wykąpię, ale musiałabym chyba zamienić się w Calineczkę, żeby starczyło na przykrycie całego ciała. Niewiele zatem myśląc, wzięłam watę (nie waciki…watę kosmetyczną dostępną w aptece w cudnie foliowych podłużnych workach), nasączałam ją sporej ilości płynem i wcierałam w swe, wtedy młode, ciało. Płyn walił orzechami i po chwili czułam się jak dodatek do czekolady Schulstadta z okienkiem. Zużyłam CAŁĄ butelkę na jedno posiedzenie. I tak, dająca orzechami, poszłam spać. Tuż przed zaśnięciem widziałam siebie, pięknie opaloną, w pięknej nowej białej koszuli typu Indie kupionej od Ruskich na bazarze pod halą, obcisłych dżinsach, rozwianych włosach wyrywającą jakiegoś pięknego młodziana w oparach Marlboro Light z dodatkiem wódki z colą – ówcześnie hicie imprez wszelkich. Jakież było moje zdziwienie, kiedy następnego ranka, po obudzeniu, powlokłam swą rękę na wysokość oczu i tymże oczom ukazała się, ni mniej ni więcej, tylko zebra!!! Moje dłonie, od palców poczynając a na przedramieniu kończąc, pokryte były brązowymi pasami w nawet dosyć regularnym wzorze. Lekko jeszcze przymulona nocą, podniosłam drugą rękę w nadziei, że tam jest lepiej. Ale jak to mówią, co dwie zebry, to nie jedna, więc i druga ręka była w pasy!!!! Przez myśl mi przeszło, że może jeszcze się nie obudziłam, może to sen jakby. Trzasnęłam się więc sama po twarzy, ale się nie obudziłam, czyli to nie był sen. Odsunęłam kołdrę i spojrzałam na nogi. Tam czekała mnie zmiana stylu: pasy były, a i owszem, ale w pionie. Takie lampasy k…a, tylko na całych nogach. Cóż…nogi zakryję, ale ręce, co zrobię z rękoma? Jest przecież maj czy czerwiec. Zapomniałam. A ja w pasy. Ledwo doszłam do lustra. Pomyślałam, że jeśli na twarzy mam pasy, to właśnie moje życie jako człowieka dobiegło końca i wyjeżdżam na Safari i robię za zebrę. Na szczęście jedynie uszy były lekko pasiaste. Cała twarz ocalała i nabrała nawet sympatycznego koloru. Taki orzech po prostu. Cóż było robić?? Zadzwoniłam do mojej ówczesnej przyjaciółki i w wielkim skrócie, przekazując jej tylko, że moja skóra jest w pasy i nie wiem co robić, błagałam o pomoc. Moja przyjaciółka niestety nie od razu rzuciła się do udzielania porad, ponieważ pierwsze 10 minut po odsłuchaniu mojej opowieści rżała ze śmiechu i podobno się nawet zlała w gaty, bo niby to takie śmieszne było. Ha, ha. Poradziła żebym weszła do wanny, z wodą naturalnie, pocięła sobie tyle cytryn ile zdołam przynieść do domu, i w tej wodzie nacierać się tymi cytrynami. I siedzieć dotąd, dopóki mi to nie zbieleje. Nie miałam dużo czasu, bo jakieś 7 godzin do wyjścia. Przesiedziałam w wannie z sześć, Moja skóra bynajmniej nie wybielała, a jedynie przyjęła postać wygniecionej dźdżownicy. Uszy zakryłam włosami, na nadgarstki nawlokłam sobie korale jakieś, dłonie wysmarowałam podkładem i taka, orzechowo-cytrynowa pokłusowałam na lumpy. Po trzech wódkach przestałam zwracać uwagę na moje pasy. Do domu wróciłam nad ranem. I tak jak stałam poszłam spać. Następnego dnia obudziłam się dopiero kiedy usłyszałam klucze rodziców zamku. Spojrzeli na mnie i chyba było to dla nich tak abstrakcyjne – widok ich córki w pasy – że nawet nie zadawali wielu pytań. Spytali jedynie „Iwoneczko, czy wszystko w porządku?”. Kiedy usłyszeli, że tak, tylko cytryny trzeba kupić i zanieść pościel do pralni, nigdy więcej nie wracali do tego dnia.
    Puenta?? Po dwudziestu paru latach mam jakiś dziwny dystans do samoopalaczy. Ale zebry w dalszym ciągu są mi bliskie. :))

  19. Przeistoczenie z zakurzonego dziecka z glutem pod nosem, biegającego z osiedlowymi kumplami w obiekt westchnień chłopców z dziewiczym wąsikiem musiało nastąpić i nastąpiło etapowo. Pierwszy etap- na widok koleżanki, po zapytaniu jej” Aniuuu, co Ci się stałoo!??!” dostałam odpowiedź- nic,pomalowałam rzęsy. Tak oto dowiedziałam się, że piękne panie z telewizji to efekt makijażu. Tylko kiedy on zaczyna działać? Drugi etap- próba kliniczna, reprezentatywna- ja i kuzyn. Testowane- niebieskie cienie do powiek, krwista szminka, tusz do rzęs(wszystko oczywiście własność nieświadomej mamy). Bozia urodą nie obdarzyła, brakło trochę barwnika- blond rzęsy, brwi( czyt. niewidoczne). Cienie trafiły na całą okolicę oczodołów, tusz był zbyt skomplikowanym urządzeniem by trafić na rzęsy, więc trafił ciut wyżej- na brwi. Kuzyna pomalowałam czerwoną szminką- gdy zobaczył się w lustrze, zaczął trzeć twarz, próbując zmyć przy użyciu wody. Słysząc kroki mojej mamy- zaczął uciekać z czerwoną twarzą, zostawiając na ścianach krwiste krechy od brudnych palców. Stwierdzono, że wyglądamy i zachowujemy się jak diabeł i skrzyżowanie klauna z sową. Następna próba z makijażem była już bardziej udana i odbyła się z przyjaciółką 😉

  20. Całkiem niedawno nocowałam u koleżanki w domu po bardzo zakrapianej nocy. Pomimo tego, że koleżanka dalej spała sobie rano w najlepsze, ja postanowiłam być 'hardcorem’ i na 8 rano pójść na zajęcia.
    Łazienka w której się malowałam jest bez okien, jedyne światło to lampki przy lustrze. Kiedy wychodziłam z łazienki byłam pewna że wyglądam jak milion dolarów. Niestety światło przy którym się malowałam okazało się za ciemne i podkład na mojej twarzy był nałożony nierównomiernie. Wyglądałam jak krowa łaciatka albo jeden ze 101 dalmatyńczyków. Niestety, nikt nie powiedział mi, że z moim wyglądem jest coś nie tak. Być może dlatego, że wzbudzałam w oczach ludzi żal i rozbawienie… Dopiero kiedy spotkałam się z moim chłopakiem zauważyłam że dziwnie mi się przygląda, a po jego stwierdzeniu, że „chyba mi wyszły jakieś liszaje na twarzy” zorientowałam się, że coś jest nie tak… Do dzisiaj się z tego śmiejemy, pomimo że wtedy nie było mi do śmiechu 😉

  21. dawno, dawno temu, za siedmioma górami, wybierała się nastoletnia jadowita na wyjście jakieś, z koleżankami, ale miało być tek kilku chłopców, między nimi taki jeden, więc… motyle w brzuchu, ptaszki ćwierkające dookoła, te sprawy. A, że oblicze przeciętne, zapragnęło się jadowitej upiększyć, pudry, szminki, tusze takie co się do nich pluło, jakieś kremy – matczyne, oczywiście. Nawet magazyn jakiś kolorowy dorwałam, żeby profesjonalnie było, jak na zdjęciu. Jakieś 2 godziny później dostałam tak potwornego swędzącego uczulenia WSZĘDZIE, że objawiłam się potencjalnemu adoratorowi jako wściekle się drapiace, kostropate monstrum z łzawiącymi przekrwionymi oczyma i flikające z nosa. Do randki nie doszło:)

  22. Zaczęłam się malować po trzydziestce (teraz jestem przed 60-tką). Przedtem starałam się jak mogłam np. ukryć usta, bo się wstydziłam, że takie czerwone i „napuchnięte”. Stosowałam więc jakieś dostępne matowe korektory w kolorze cielistym. Oczy też miałam duże z ciemnymi rzęsami i brwiami, więc także żadne malowidła wydawały mi się zbędne.
    Teraz usta się jakby zmniejszyły, oczy także. Brwi i rzęsy wypłowiały… Nie ma rady – trzeba malować!
    Taka miętowa pomadka to musi być to! Dobrze, że poczytałam – będę wiedziała, co kupić. Dzięki!

  23. Mama czasem używała eyelinera – i wyglądała świetnie. No to mały szatan też chciał świetnie wyglądać… Szkoda tylko, że w tej samej kosmetyczce mama trzymała lakiery do paznokci. Dowiedziałam się wtedy trzech bardzo ważnych rzeczy:
    1. Bardzo nie do twarzy mi z różem na powiekach,
    2. Najgłupszym pomysłem na świecie nie jest spłynięcie wodospadem Niagara w beczce po winie, a przyklejenie sobie górnej powieki tak, że nie można jej zamknąć,
    3. AŁAAAAAAA!

  24. Sama raczej makijażowych wpadek nie miałam, jako ze malowac zaczelam się naprawde pozno, a i teraz wychodzę z zalozenia ze mniej znaczy lepiej. Owszem, czasem szaleję z czarnym oczkiem czy ciemną pomadką, jednak jestem czarnulą więc takie eksperymenty zawsze uchodza mi płazem 🙂 zwlaszcza ze lustra mam wszedzie i nie waham sie z nich korzystac.
    Co do wpadek innych, jest ich troche 🙂 Zaczne moze od tych, ktore widuję w necie czy TV. Najwiekszy grzech celebrytek to zbyt duzo zbyt jasnego rozswietlacza pod oczami. Wyglada to przekomicznie, odznacza sie od podkladu i jestem przekonana ze taka pani wygladalaby dużo lepiej ze swoimi podkuwkami niz z tą przesadzoną iloscią korektora. Musze przyznac ze dzieki nim, sama zaczelam uzywac mniej korektora na swoje niedoskonalosci, zdajac sobie sprawę (lepiej pozno, niz wcale) ze czesto nikt inny poza mna ich nie widzi, natomiast zbyt dużą ilosc kosmetyku z pewnoscia wiekszosc zauwazy 🙂
    Jesli chodzi o wpadki widziane na ulicy, to najczesciej dotyczą dzidzi-pierników, które sa przekonane ze jesli naloza na twarz maskę, na rzęsy osypujacy sie tusz, a na usta mocno różową szminke to sa młode, fajne i sexi. W rzeczywistosci nie mozna patrzec na cos takiego i panie te sa raczej obiektem kpin i posmiewiska.
    Oczywiscie zdarzaja sie i mlode istoty, najczesciej te lubujące się w solarium, krotkiej mini, tipsach i tonie tapety. Rowniez jest to niesmaczne, no ale pewnie znajda sie jacys dresiarze ktorzy maja odmienne zdanie 😉

  25. Bingo! Carmex to najlepsze produkty a próbowałam różnych. Są od niedawna /ok. 2 lat/ dostępne w Polsce /Rossmann/ – wcześniej tylko w USA. Nie znam smakowych, ale na pewno wypróbuję, Pozdrawiam.

  26. Moja mama miała swego czasu kosmetyczną wpadkę. Otóż kupiłyśmy z mamą kiedyś bardzo drogą dwufazową odżywkę do włosów, przed użyciem należało ją wstrząsnąć. Po jakimś czasie odżywka się skończyła i wlałyśmy tam płyn przeciwko mszycom (butelka miała wygodny atomizer). Moja mama używała go na balkonie ponieważ róże zostały zaatakowane przez mszyce, a balkon wychodzi na sypialnie rodziców. Po użyciu odłożyła spray na stoliczek i tak tam stał. Potem pojechała do sanatorium, wróciła po 3 tygodniach i zaczęła narzekać, że ta droga odżywka to jakaś lipna jest, bo jest już tylko jedna faza i włosy po niej są jakieś dziwne. :-O Okazało się, że mama zapomniała, że sama nalała tam spray przeciwko mszycom i przez 3 tygodnie pryskała sobie tym włosy!!!
    Jakoś jej nie wypadły!

  27. Kiedy byłam młoda, wydawało mi się, że ładny makijaż, to makijaż mocny.
    Wiadomo, w wieku 17 lat się nadmiarem gotówki nie grzeszy, więc moimi miejscami zakupów przyborów makijażowych stały się sklepy, w których można było kupić wszystko w oszałamiających cenach nie przekraczających 5 zł.
    A więc moja toaletka błyskawicznie rozszerzała się o perfumy (tak, wiem, szumne słowo) MADE IN CHINA, pudry, cienie i tusze tej samej produkcji. Nieważne, że PERFUMY pachniały tak, jakby były skiśnięte, pudry błyszczały się tak, że wyglądałam, jakbym przebiegła maraton, a tusze sklejały rzęsy w jedną wielką grudę i osypywały się na policzki. Ważne, że było dużo i tanio.
    No i kiedyś przyszłam tak sobie do szkoły, umalowana jak ta lala (według mnie, świetnie), a tu po kilku lekcjach koleżanka dyskretnie mi mówi, żebym wytarła twarz. Idę do łazienki i nie wierzę – to, co w mojej domowej, ciemnej łazience, wydawało się ok, w jasnym świetle okazało się maską.
    No co?
    Nie wiedziałam, że puder należałoby nałożyć też na szyję.
    Nie, bo po co!
    Ja aplikację swojego zakończyłam idealnie z linią żuchwy. A, że marzyła mi się opalenizna, to moja maska była kilka razy ciemniejsza od szyi i dekoltu.
    Kolejna makijażowa wpadka, jaką zaliczyłam, ma związek z moim chłopakiem, a obecnie mężem.
    Wysypało mi wtedy twarz straszliwie, a że były to początki naszego związku, nie miałam ochoty pokazywać się mu w takim stanie.
    Więc nałożyłam dobrze kryjący podkład, do tego ze trzy różne pudry – w płynie, kamieniu i bóg-wie-czym-tam-jeszcze. Co najważniejsze – pryszcze zamaskowane chociaż trochę.
    Ale zawstydziłam się straszliwie, kiedy po powitalnym pocałunku w policzek, okazało się, że połowa mojego makijażu została chłopakowi na ustach. Miał je całe w pudrze…
    Nie jest to ostatnia wpadka, jaką zaliczyłam z tym chłopakiem, ale to już nieważne:)
    Dość dodać, że dziś jest moim mężem, a nasza wpadka właśnie skończyła trzy lata:)

  28. Jako mała dziewczynka malowałam się mamy szminką, paradowałam w jej sukienkach i wykręcałam nogi w butach na obcasie- chciałam być taka jak ona. Kiedy poszłam do szkoły- zamieniłam swoją boginię na koleżanki i chciałam im dorównać. Wszystkie się malowały, więc pomyśłam, że nie będę gorsza, a co! Pewnego dnia wracając ze szkoły do domu, postanowiłam wejść do drogerii i zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze drobiazgi. Na pierwszy ogień poszedł tusz do rzęs. Rzęsy miały być długie jak firanki i jedwabiste, jak u modelki z reklamy, tymczasem…. u mnie rzęsy zostały zlepione skorupą tuszu. Następnie błyszczyk, który zagnieździł się w mojej kosmetyczce. Wiadomo, ze każda z nas chce mieć piękne, duże i ponętne usta a’la Angelina Jolie, z tą tylko różnicą, że jej są naturalne, a nasze sztuczne. Nie namyślając się długo i marząc, aby chłopcy padli na mój widok z zachwytu, a koleżanki mi zazdrościły, pomalowałam usta tym specyfikiem i malowałam, bo efekt wydawał mi się mizerny i malowałam, malowałam…. aż moje usta wygląłały jak po zjedzeniu golonki, a poza tym były tak lepkie, że wychodząc na dwór przykleiła się do nich jakaś muszka. Widocznie jej się podobało. Efektu a’la Angelina Jolie nie udało mi się osiągnąć. Potem był szał na solarium. Wszystkie koleżanki tam chodziły, by potem w miniówkach, króciutkich sukienkach i topach pochwalić się apetycznym ciałkiem. Nie chciałam być gorsza, ale że brakowało mi kasy na kilka wyjść do solara postanowiłam kupić samoopalacz w spray’u. Przed pójściem spać spryskałam swoje ciało tym cudownym specyfikiem i zasypiając już widziałam jak koleżanki pękną z zadrości, gdy pokażę im się z brązową skórą jak u mulatki. Ku mojemu przerażeniu rano, gdy się obudziałam, na nogach, ręakch a także na brzuchu miałam duże brązowe plamy. Przerażona chciałam to z siebie zmyć gabką, pumeksem tarką, ale niestety to nie chciało w żaden sposób zejść. Poza ty w tym dniu koniecznie musiałm wyjść na miasto, a temperatura dochodziła do ponad 30 stopni. W długich spodniach i bluzce z długim rękawem chyba bym się ugotowała i na chodniku zostałaby tylko mokra plama z mniejszymi brązowymi plamami. Nie było innego wyjścia jak ubrać się i wyjść. Ludzie dziwnie mi się przyglądali, a najgorsze było to, że spotkałam moj koleżanki, które dały mi przydomek „krówka”.

  29. Ooo wpadka! Tą jedną pamiętam najlepiej- mogłam stracić swoją twarz ! Otóż to pewnego dnia na łazienkowej półce pojawił się nowy krem (?), przynajmniej wtedy tak myślałam 😀 brak okularów, które konieczne są żebym mogła przeczytać drobne druczki na pudełeczku sprawił, że kremik w sekundę znalazł się w moich łapkach i odrazu chciałam sprawdzić jego działanie na twarzy. O zgrozo! Jaką miałam minę kiedy po kilku minutach poczułam pieczenie.. Bieg do łazienki, szybkie mycie twarzy i widok, który przeraża- policzki koloru płachty torreadora! Tak właśnie kończy się nakładanie na twarz kremu- uwaga- do depilacji. Nigdy więcej nie sięgnełam już tak ochoczo po nowości, które znalazły się w mojej łazience bez wywiadu co to 🙂

  30. Moje wpadki kosmetyczne, a także modowe, przypadają na pierwszą gimnazjum, gdy to z koleżanką śmiałyśmy twierdzić, iż ukończenie podstawówki równoznaczne jest z byciem „cool nastolatkami” rodu z amerykańskich filmów. Dziś wydaje mi się, że nie miałyśmy chyba luster, bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć…
    Jestem prawie a takim samym wieku jak Ty, więc od tego czasu sto lat nie minęło, lecz mam nadzieję, że nikt już o tym nie pamięta.
    To był czas wielkiego boom na cudowny zespół Tokio Hotel, a my akurat miałyśmy 12 lat, więc idealnie się złożyło. Idealny wiek, FAJNY zespolik, którego od razu zostałyśmy fankami, no i się zaczęło. Czarne ubrania, paznokcie, cienie i wszystko inne. Potargane jeansy, tenisówki, glany. Same nie wiedziałyśmy, czy jesteśmy emo, punki czy Bóg wie co. Nasze makijaże nadawały nam wygląd dzieci, które ktoś pomalował na Halloween. Strach się bać. Oberwała moja skóra twarzy, na którą nakładałam tony makijażu, jak też opinia. Pamiętam też, jak skończył mi się mój fluid i wzięłam coś od mamy, a gdy wyszłam na dwór okazało się, że cała buźka mi się świeci, bo to był puder rozświetlający! Chociaż dziś na to patrząc, w perspektywie „Zmierzchu” (ulubiony film mojej 12-letniej siostry) byłabym postrzegana jako wampir!

  31. Ja tak może nie o makijażu, ale wspominam mile, jak mój dziadek przed pójściem w niedzielę do kościoła, ogolił się i po goleniu pokremował się moim samoopalaczem. Nie trudno się domyśleć jaki był tego efekt. Cała rodzina ma ubaw do dzisiaj. Taki był dziadkowy niedzielny makijaż. Pozdrawiam

  32. Moja wpadka makijażowa dotyczy lat 60-tych. W tym czasie trudno było o kosmetyki. Moja mama używała takiego tuszu do malowania rzęs w prostokątnym czarnym pudełku. Tusz był w kamieniu i do tego taka mała szczoteczka.Aby pomalowac rzęsy trzeba było napluc do tego tuszu lub poślinic szczoteczkę. Takie cudo kupowało się w Pewexie lub Komisie. Tusz ten niesamowicie sklejał rzęsy, które potem trzeba było rozdzielac igłą.Pamiętam, że w 1968 r. robiłam maturę i przed maturą na bal maturalny postanowiłam zrobic się na bóstwo. Wzięłam od mamy tusz i zaczęłam malowac rzęsy, oczywiście plując na ten kamienny tusz. Pięknie wytuszowane rzęsy trzeba było porozdzielac igłą, gdyż były posklejane. Nie mając wprawy w takim makijażu, igłę posłałam za daleko i wbiłam pod powiekę. Mój bal maturalny skończył się na pogotowiu.

  33. Historia nie do końca o mnie, ale żeby nie było, swoje pięć groszy wtrąciłam! Na początku ustalmy: mój brat jako dziecko to złośliwa bestia była, ale dzieciak kochany. Niby tu tego taki aniołek, ale różki potrafił pokazać. Od zawsze typ sportowca, człowiek aktywny i ciekawy świata: tu basen, tam piłka- wszędzie go pełno! A wymieniając jego pasje należy wspomnieć o tym, że cenił sobie dokuczanie starszej siostrze… Uwielbiał szperać po moich rzeczach…. zabawkach, kosmetykach, książkach… wszystko co moje było dla niego atrakcyjne.

    Akcja właściwa: Mając lat 8 wylał z buteleczki całą zawartość zmywacza do paznokci. Cieszył się straszliwie, że któraś z nas tj. moja mama lub ja padnie jego ofiarą. Oczywiście o całej sprawie zapomniał aż do czasu…
    Niedziela, godzina 21. Młody zażywa kąpieli i nagle słychać jego przeraźliwy krzyk. Mamiszon leci niczym Pamela Anderson w Słonecznym patrolu na ratunek, dolatuje do drzwi i szarpie za klamkę. Młody nie chce otworzyć, ale ryczy na całego. Warunek jest jeden: wpuści matulę do łazienki, ale jak się nie będzie śmiać i krzyczeć/
    Zgodnie z obietnicą się nie śmiała (ah ta poczciwość rodzicielek), ale ja do tej pory umieram ze śmiechu na samo wspomnienie. Zza drzwi łazienki po chwili wyłonił się Młody. Patrzę a szpony u rąk i nóg wymalowane ma na czerwono- moim lakierem. Pierwsza myśl: zabiję. Szybko się okazało, że Młody padł ofiarą własnego żartu. Jako, że ciekawy był i bawił się moim lakierem, to wysmarował sobie wszystkie pazury. Miał nadzieję, że przecież zmyje, śladu nie będzie… a tu psikus, bo nie ma czym, sam o to zadbał!

    Żeby mało tego było: niedziela, godzina 21 i wszystkie sklepy pozamykane. Sąsiadka zmywacza nie posiada. U rąk może i się zdrapie ten kolor, ale u nóg już nie bardzo… A do tego Młody z samego rana ma obowiązkowy basen… Rodzice za karę, że grzebał po moich rzeczach chwilę straszyli Młodego, że wyślą jednak naszą Primadonnę na basen, ale ostatecznie został. Nigdy więcej nie tykał moich rzeczy bez pozwolenia. Z malowania paznokietków też na szczęście wyrósł…

  34. Ja jestem na etapie tusz do rzęs na brwiach, a cienie do powiek sięgają niemalże czoła, puder dobieram tak, że wyglądam jak marchewka. Wezmę udział w tym konkursie, mimo tego, że jestem nastolatką, a nie dojrzałą kobietą, a co! Ja używam pomadek Nivea, jakoś zakumplowałyśmy się one robią mi dobrze, a ja kupnem jednej z nich pomogę komuś kto na nich zarabia. 😉 Mam jedną zabawną historię odnośnie makijażu. To miało miejce rok temu, nieśmiało przyroda budziła sie do życia, siódma rano, poniedziałek, chciałam zjawiskowo wyglądać, pokazać się koleżankom i kolegom, umalowałam oczy, ciemne cienie, eye liner, a rzęsy do nieba. Wszystko świetnie, droga do szkoły, zmęczona, zaspana, przecierałam oczy i twarz, kiedy weszłam do klasy, wszyscy zaczęli ryczeć i płakać ze śmiechu, jeden chłopak krzyknął do mnie „eejj…ty, panda!”. Pamiętam to jakby to było wczoraj i wyciągnęłam z tego wniosek, makijaż tylko wtedy kiedy jesteś wyspana albo trzeba panować nad łapkami. 😉

Napisz komentarz:

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany.